Chile, pierwsze spotkanie z Andami.

Publié le par Charles & Marta

Dluuuugi to lot z Australii do Ameryki Poludniowej. Zwlaszcza gdy do planowanych 16h w samolocie dochodza opoznienia. Wylecielismy z opoznieniem, oraz czekalismy dluzej niz przewidziano na drugi samolot przy przesidce w Nowej Zelandii. W trakcie lotu przelatywalismy zaraz obok Antarktydy! Na pewno najblizej tego kontynentu niz kiedykolwiek bedziemy. Do Santiago dolecielismy wymieci i zdechnieci, ale podekscytowani - pierwsze kroki w Ameryce Poludniowej!

Ladujac w Santiago moglismy podziwiac z samolotu niedaleki lancuch gor. Andy! Najwieksze po Himalajach gory strzelaly osniezonymi szczytami w niebo i zakrywaly horyzont. Nie opuscily nas w trakcie calego naszego pobytu w Chile.

Od razu poczulismy zmiane. Po pierwsze zrobilo sie jeszcze zimniej niz w Australii. Po drugie zmienily sie twarze ludzi i architektura budynkow. Po trzecie zmienil sie jezyk. Poniewaz nigdy sie hiszpanskiego nie uczylam, przez pierwsze dni nie bylam w stanie wydukac wiecej niz "dzien dobry, do widzenia, dziekuje". Niezbyt duzo. Charles za to odkurzyl swoje szkolne znajomosci tego jezyka i odkryl w sobie poklady zapomnianych slowek. Po raz pierwszy wiec to on pytal sie o droge i to on negocjowal cene noclegu. BARDZO mnie to irytowalo. Strasznie jest nie moc sie wyslowic. Ale dzieki Bogu hiszpanski nie jest daleki od fracuskiego. Rozumiem juz sporo i moge sklecic latwe zdania. Jestem pewna, ze jeszcze troche i przegonie Charlesa, ktory zlosci mnie swoja zadowolona mina swiezo mianowanego tlumacza naszej wycieczki:)

Santiago
W Santiago zatrzymalismy sie u Tomasa - mieszkajacego samotnie, super wysportowanego i lubiacego goscic u siebie ludzi z calego swiata 40-latka. Z pobytu u Tomasa zapamietam dwie rzeczy: jego salon z przeszklona sciana z pieknym widokiem na Andy - spelnienie moich mieszkaniowych marzen, oraz narty! Tomas zaproponowal nam dzien nart (wystarczy godzina drogi od Santiago i juz mozna jezdzic), a poniewaz nie mielismy ani ubran ani sprzetu zabral nas do swojej kuzynki, ktora wsrod ubran dla swoich licznych dzieci znalazla nam wszystko od gogli po narty. Bylismy bardzo rozczuleni tym rodzinym poruszeniem dla osob zupelnie im obcych.

Narty byly niesamowite! Po pierwsze zawsze super jezdzic na nartach, tym bardziej, ze mielismy dluga przerwe, oraz, ze zupelnie tego nie planowalismy. Po drugie podziwialismy z gory piekne widoki na osniezone szczyty oraz Santiago w dole. No i po prostu: narty w Andach! Jedno wielkie WOW!
Samo miasto nie stanowi moze wielkiej atrakcji turystycznej, ale milo bylo spacerowac leniwie slonecznymi ulicami centrum Santiago. Glowny plac, kilka ladnych ulic dookola i ciekawe muzeum wypelnily nam dzien zwiedzania.

Valparaiso
Valparaiso.... jaka piekna nazwa. Jedna z tych, ktore czarowaly mnie swym brzmieniem od dawna. Jak Mandaley, jak Katmandu, jak Bramaputra... Takie nazwy wabia i przyzywaja, sprawiaja, ze czlowiek tworzy o nich swoje wlasne wyobrazenie miejsc magicznych, innych, pieknych. O ile Mandaley zawiodlo mnie na calej linii, o tyle Valparaiso udzwignelo ciezar moich wyobrazen.

Tkwi w tym portowym miescie urok trudny do wytlumaczenia. Valpariso polozone jest na ponad 40 wzgorzach otaczajacych zatoke, w ktorej powstal port. Port ten byl kiedys najwzniejszym portem w regionie. Do niego to zawijaly wszystkie strudzone statki, wyczerpane przejsciem przyladka Horn. W nim to zmeczeni dluga walka z zywiolem marynarze szukali pociechy w ramionach portowych dziewczyn. Otwarcie kanalu panamskiego zmienilo morskie szlaki statkow i Valparaiso stopniowo popadlo w zapomnienie.

Dzisiaj farba odpada z fasad budynkow, marynarskie tawerny sa zapelnione tylko w czesci, a niektore biedniejsze dzielnice staly sie niebezpieczne dla przyjezdnych.
Ale nie mozna zostac obojetnym na te wzgorza pokryte kolorowymi domkami spogladajacymi swoimi zmeczonymi oknami w dol na port. Wysluzone, skrzypiace windy  woza mieszkancow z portu na wzgorza i z powrotem. Brukowanymi ulicami spaceruja bezpanskie psy, a imponujacych rozmiarow koty o grubym futrze wygrzewaja sie w sloncu na prawie kazdym parapecie.
Nad miastem unosi sie duch Pablo Nerudy, ktory ukochal wlasnie to miejsce i tu, w swoim domu na wzgorzu, pisal swoje wiersze, ktore przyniosly mu swiatowa slawe, a w koncu takze Nobla.

Gdyby Valparaiso nie bylo tak daleko, nie zastanawialabym sie ani chwili i tam wlasnie szukalabym dla siebie domu.

San Pedro de Atacama
Opuscilismy Valparaiso niechetnie, prawie zezloszczeni na samolot, ktory zaniosl nas na polnoc Chile do Calamy. Stamtad udalismy sie autobusem do malej wioski polozonej na 2400m w samym srodku pustyni Atacama - San Pedro de Atacama. 

Pustynia Atacama jest piekna, piekna, piekna! Mimo, ze czesto przeze mnie uzywany, ten wlasnie przymiotnik przychodzi mi do glowy, gdy o niej mysle. Nigdy byl nie przypuszczala, ze mozna zakochac sie w pustyni.
Deszcz prawie nigdy tu nie pada, jest to jedne z najsuchszych miejsc na swiecie. Kazdego dnia slonce wypala juz i tak sucha na wior ziemie, a nieba nie maci zadna, nawet najmniejsza chmura. Niebo jest niebieskie, tak intensywnie niebieskie, jak jeszcze nigdzie nie widzialam. W nocy usiane jest tysiacem gwiazd migoczacych w krystalicznym, mroznym powietrzu. Dzien jest cieply, za to noc bardzo zimna.

Myslelismy, ze przyjezdzamy tu na gora 3 dni, a zostalismy na tydzien. Pustynia ma tyle skarbow do odkrycia - kaniony, slone laguny, gejzery - ze gdybysmy mogli to chetnie zostalibysmy tu jeszcze dluzej.

Wynajelismy rowery i udalismy sie do oddalonej o 15km Valle de la Luna, Doliny Ksiezycowej. Dolina ta sprawiedliwie nosi swoje imie. Juz droga do niej jest nieziemska: dookola plaski i popekany teren altiplano, na horyzoncie potezne, ponad 5000 tysieczne wulkany. A sama dolina naprawde przypomina ksiezyc. Nie, zebym sama ksiezyc widziala:), ale takie jest wlasnie moje wyobrazenie o ksiezycu. Przedziwne formacje skalne, popekana od slonca ziemia, tu i tam wydmy szarego piasku, powykrecane kaniony i cisza. CISZA. Absolutna i niczym nie zmacona. Gdziekolwiek bylam zawsze slyszalam jakies odglosy: swiergot ptaka, szum lisci na wietrze, pisk zwierzecia, szemranie wody... Na ogromnej wiekszosci pustyni Atacama nie ma zycia, nie ma roslin ni zwierzat. Nie ma wiec zadnego dzwieku. Tylko od czasu do czasu trzask skaly pekajacej pod palacym sloncem. Czlowiek otoczony ta zlowroga acz piekna natura czuje sie nagle bardzo malutki i pokorny.

Nie moge nie wspomniec bezpanskiego psa, ktory tego dnia przylaczyl sie do nas w San Pedro de Atacama i towarzyszyl nam w trakcie calej wyprawy do Valle de la Luna. Zrobilismy tego dnia prawie 40km na rowerach i pies ten nie odstapil nas ani na krok. Biegl sobie niestrudzenie kolo rowerow i cierpliwie czekal, gdy szlismy zwiedzc cos pieszo. Nazwalismy go Pepito i czulismy sie zobowiazani podzielic sie z nim naszym lunchem i woda. Byl wiernym towarzyszem naszej wyprawy.  

Zwiedzilismy takze kilka lagun - zasolonych jezior w srodku pustyni. Ich zasolenie dochodzi do 70%. Mozna sie w nich kapac. Charles sie skusil. Mnie bylo zimno i nie usmiechalo mi sie lepic od soli. Wolalam robic zdjecia. Robilam te zdjecia jak jakas Chinka czy Japonka, bez opamietania. Ale ta pustynia tak czaruje... Nie mozna oderwac od niej wzroku. W oddali wznosza sie Andy, tutaj bez sniegu gdyz nie ma wody. Stanowia one bariere miedzy Chile, Argentyna i Boliwia. Bariere te bedziemy musieli pokonac chcac dostac sie do Boliwii. Czesc plaskowyzu - altiplano - pokrywa sol. Ma sie wrazenie stapania po sniegu. W tej wlasnie soli tworza sie male laguny nawadniane przez

glebokie podziemne wody. Po kapieli Charlesa podziwialismy zachod slonca na pustyni. Niebo, ktore jest tu takie ogromne, mienilo sie czerwienia i zolcia, ktore odbijaly sie w bieli soli. Z kazda minuta robilo sie coraz zimniej. Rozpoczelismy ogladanie zachodu slonca w t-shirtach, a skonczylismy je w kurtkach, szalikach i czapkach.

Kolejnego dnia udalismy sie na podziwianie gejzerow o wschodzie slonca. Wyruszylismy ciemna noca o 4 rano by przed 7 byc na ponad 4300 metrach, w miejscu gdzie rankiem aktywuja sie gejzery. Tysiace gwiazd bledlo na niebie ustepujac miejsca wschodzacemu sloncu, a gorace gejzery strzelaly woda i para w zimne powietrze. Bardzo zimne powietrze. Bylo -17 stopni i mocno sie zastanawialam dlaczego ja tu przyjechalam i jeszcze za to place. Spektakl byl jednak niezapomniany i wart odmrozenia palcow. Slonce stopniowo wylanialo z mroku otaczajacy nas surowy krajobraz pustkowia obramowanego gorami.

Cieszylam sie takze, ze dobrze czulismy sie na tej wysokosci. Duzo ludzi przechodzi mniej lub bardziej ostra chorobe wysokogorska powyzej 3500 metrow. Niektorzy nawet zupelnie nie moga sie przystosowac do tej wysokosci i takie osoby nie moga na przyklad wjechac do gorskiej czesci Boliwii czy Peru. I Charles i ja poza kilkoma zawrotami glowy, ktore szybko minely, czulismy sie swietnie.

 

Nie spodziewalam sie przyjezdzajac do Chile zobaczyc tak pieknych widokow. Wiem, ze opisywalam juz wiele razy rozne miejsca jako piekne, a naduzywane slowo powszednieje. Ale musze napisac to po raz kolejny: krajobrazy pustyni Atacama to jedne z najpiekniejszych, ktore widzialam w zyciu (jesli nie najpiekniejsze). Brakuje mi slow by opisac te spekana sloncem ziemie, zdobiona sola, pokryta skalistymi wzgorzami i kanionami na ktore pada cien poteznych Andow. Nigdy nie bylam w miejscu tak surowym, pustym, prawie bez zycia, gdzie natura ukazuje sie w swych najpiekniejszych i zarazem  najokrutniejszych odslonach. 

 

Wkrotce jedziemy do Boliwii, a by sie tam dostac, bedziemy musieli przeslizgnac sie przeleczami miedzy poteznymi szczytami gor i pokonac setki kilometrow pustkowia. Nie moge sie doczekac.

Publié dans Chili

Pour être informé des derniers articles, inscrivez vous :
Commenter cet article